Jakiś
czas temu poznałam wspaniałą osobę: Agę Czech. Artystka, kobieta wielce
kreatywna i ciepła. Rozmowy z nią wnosiły (i wnoszą nadal) światło, inspirację,
głębsze zrozumienie. Zaproponowała wykreowanie czegoś wspólnego, a ja przyjęłam
z radością! Tak oto powstał artykuł, który dotyka pewnych rozdziałów, będących
częścią księgi życia każdego z nas. Artykuł jest formą przewodnika ze
wskazówkami oraz praktycznymi ćwiczeniami. Zostanie zaprezentowany cyklicznie,
w kilku częściach.
Jak być szczęśliwym?
Czy wiedzie ku temu jakaś droga? Co można zrobić, by tam dojść? Ścieżka rozwoju
każdego człowieka jest inna. Preferujemy inne metody i narzędzia rozwojowe,
innych nauczycieli, książki, warsztaty. Jednak po głębszym przeanalizowaniu tego
tematu można rzec, że jest wiele wspólnych mianowników w drodze do lepszego
poznania siebie.
Wędrówka ta często ma
swój start w trudnych przeżyciach. Coś pęka, coś się zmienia, a my stoimy w bezruchu
pośród karuzeli życia. Czy to spotyka tylko mnie, mnie, mnie, mnie, mnie? Ile
razy zadawałeś sobie to pytanie? Jak podnieść się i co robić dalej?
Zaproszeniem do
artykułu jest tekst pt.: "Rozmowy z Przyjacielem", list pierwszy "prawda o mnie". Od tego doświadczenia
rozpoczynamy naszą eskapadę.
Życzę inspirującej
lektury.
ROZMOWY Z PRZYJACIELEM
LIST PIERWSZY
Aga Czech
PRAWDA O MNIE
Z góry dziękuję Ci za zrozumienie, szeroki
zakres tolerancji oraz za Twoją cierpliwość. Będę teraz z Tobą absolutnie
szczera. Ostatnie miesiące nie były łatwymi i funkcjonuję nie najlepiej. Mój stan psychiczny i wewnętrzna
integralność są w rozsypce. Walczę jak mogę. Walczę już bardzo długo w tej
bitwie o samą siebie.
Dzień po dniu zmuszam się do aktywności fizycznej,
zdrowego odżywiania, medytacji, afirmacji, pozytywnego myślenia, kultywowania
wdzięczności. Robię to, gdyż głęboko w sercu wiem, że to jest to co mnie jeszcze
trzyma przy życiu, nie daje mi zwariować, czy też pogrążyć się całkowicie w
otchłani negatywizmu... A co tak naprawdę mam ochotę robić? Najchętniej leżałabym
w łóżku z kołtunem na głowie, z kieliszkiem wina w ręku, obłożona ciastkami i paliła papierosy. Czy to obłuda? Czy jakiś wewnętrzny dysonans? Z jednej
strony promuję "POZYTYWNE MYŚLENIE", a z drugiej strony najwyraźniej
sama mam problemy, aby się na tym „High Flying Disc” utrzymać.
To nie komfortowe uczucie być w wewnętrznym
rozdarciu. Z jednej strony wygłaszam mądrości, głoszę optymistyczne kazania, a z
drugiej sama za tym nie nadążam. Chwilami zamieram w bezruchu, przytłoczona
czymś co wydaje się mnie przerastać. Momentami mam dość samej siebie i sytuacji
w jakiej chronicznie tkwię, powtarzając nieudolnie te same schematy, jakbym
była zaklęta.
Myśli… Myśli przychodzą ZAWSZE… Normalnie spokoju
człowiek nie ma; ani wytchnienia żadnego, ani chwili pustki, takiego „bez-myśl-stanu”.
Nie zawsze są te myśli myślami pięknymi. Często myśli bywają smutne,
przepełnione żalem, smutkiem, rozczarowaniem. A czasem nawet nachodzą umysł myśli
czarne, ciężkie i demoniczne... Okropne, przerażające uczucie. Nie dziwię się
wcale, że czasem ludzie zatracają się w tym wszystkim i odbierają sobie
życie...
Czy Ty też kiedykolwiek takie miewasz
„podszepty”? Czy kiedyś ten „szpetny głos” podszeptywał Ci pomysły
destrukcyjne? Czy kiedykolwiek ułamek chwili zawiódł Cię na most, na balkon, do
otwartego na oścież okna,, a Ty z następnym swym wdechem zamiast poczuć powiew
wolności we włosach, raczej pozwoliłeś następnemu oddechowi by Cię powstrzymał?
Czy Tobie też kiedykolwiek ugięły się kolana, a upadek uwolnił strumień
palących łez? Czy dla Ciebie też kiedykolwiek zwleczenie się z łóżka, wzięcie
prysznica i pójście do pracy było wyczynem ponad ludzkie możliwości? Czy Ciebie
też kiedykolwiek opadły wszystkie siły? Czy Ty też kiedykolwiek poddałeś się
przeświadczeniu o własnej klęsce i niemocy? Czy kiedykolwiek chciałeś zniknąć?
Ja tak. Bezruch, stagnacja, bezradność,
bezsilność zawładnęły mym istnieniem. Nie pierwszy raz. Czy będą kolejne? Tego
nie wiem. Uratowała mnie cisza i
katatoniczna przypadłość obserwowania detali. Niczego nie słuchałam,
żadnej muzyki. Nic nie czytałam, żadnych mądrych tekstów. Nie rozmawiałam za
wiele. Nie wsłuchiwałam się w głosy innych. Nie analizowałam porad. Nie
układałam planów strategicznych. Nie zmuszałam się do czynów, które mnie
przerastały. Nie gotowałam. Nie sprzątałam. Nie socjalizowałam się. Byłam.
Byłam tylko ja, cisza, obserwacja detali i te słone palące łzy. Przyglądałam
się kwiatom, a właściwie każdemu płatkowi z osobna. Patrzyłam jak na niebie
chmury tworzą się i znikają. Patrzyłam na ptaka i widziałam każde pióro z
osobna. Analizowałam ilość drobniutkich kamyczków w jednej kostce chodnikowej. Zamykałam
oczy i wyczuwałam podmuch wiatru rzęsami. I tak bez końca.
Przez kilka tygodni odpuściłam sobie totalnie
wszystko... Moim głównym i jedynym nadrzędnym celem było PRZETRWAĆ... Cała moja
wewnętrzna uwaga i resztki sił ukierunkowałam na przeanalizowanie KONTRASTU.
Kontrastu pomiędzy tym kim naprawdę jestem, a kim pozwalam sobie być na co
dzień oraz kontrastu pomiędzy tym gdzie teraz jestem w życiu, a gdzie chcę być,
co robię a co chcę robić. Kontrast był nie do zniesienia. Dom był zasyfiony, ja
połykałam bezmyślnie jedzenie, które mi nie służyło i popijałam Tequilą, zero
ćwiczeń, zero pozytywnych afirmacji, zero kreatywności, zero inspiracji. Ani nic
nie byłam w stanie przyjąć, ani też nic z siebie wykrzesać... Zła byłam na samą
siebie niemiłosiernie... za to, że nie daje rady... To palące poczucie wstydu i
niemocy jednocześnie. Nie mogłam
zrozumieć co się ze mną dzieje... Czułam się jakby ktoś mnie odłączył od prądu,
a ja jechałam na rezerwie z ledwo się tlącym, prawie gasnącym światełkiem...
Z jednej strony wiedziałam, że to w co
wierzę, o czym mówię, piszę, to co ten mój wewnętrzny głos każe mi głosić
światu, że to JEST, ISTNIEJE, że to jest PRAWDA. Ale z drugiej strony byłam już
taka zmęczona tą chronicznie beznadziejną sytuacją. Do tego zaczęły się
problemy finansowe, kryzys w związku. Za dużo skumulowanego żalu,
niespełnionych marzeń, uzbieranych rozczarowań. To wszystko było dodatkowym
obciążającym mnie balastem. A ja tylko byłam w stanie BYĆ. Być sama dla siebie.
Tak więc czułam, że zaczynam znikać w
jakiejś takiej sferze duszącej mnie ciemności. Przestrzeń ta zbudowana była z posępnych
myśli, lęku, okrutnych emocji, napadów lękowych, rezygnacji i zmęczenia... Przewlekły
brak snu dodatkowo odbierał mi energię, chodziłam jak „zombie”, nieprzytomna,
wyczerpana, bez przyczepności do ziemi. Płakałam i BYŁAM. Musiałam pozwolić
sobie na odpoczynek, zatrzymanie się, zawiśnięcie w próżni. Tylko tyle byłam w
stanie ogarnąć na tamten moment. Później przyszły lepsze dni. Dzień po dniu
było już coraz więcej siły, na uśmiech, na przytulanie, na rozmowy, na proste
czynności, na nieskomplikowane potrawy, na spacer, na pierwsze nuty… I tak z
rozpaczy, przeniosłam się na wściekłość, z wściekłości na agresję, z agresji na
frustrację. Po frustracji przyszła inspiracja, po inspiracji nadzieja, a wraz z
nadzieją rozpoznanie pozytywnych stron w ludziach, wydarzeniach, otoczeniu i
zadowolenie z tych wszystkich dobrych aspektów. Te dwa ostatnie, o których
wspomniałam - rozpoznanie i zadowolenie dały mi pełniejsze zrozumienie wartości
SIEBIE, WŁASNYCH DOŚWIADCZEŃ, FENOMENU ISTNIENIA oraz CUDU ŻYCIA.
Wiesz do jakiego wniosku doszłam po tym całym
doświadczeniu? Źle pojmowałam pojęcie rozwoju i wewnętrznej siły. Silny nie
jest ten, który nigdy nie upada tylko ten, który po najgorszym upadku,
pokiereszowany i połamany ostatkiem sił wstaje ponownie.
Wzrost duchowy czy rozwój osobisty to nie
kolejne szczebelki na drabinie do sukcesu bycia „PERFECT”. Doskonalenie, ewolucja, rozwój to życie samo w sobie – to jego
esencja. Życie to ekspansja we wszystkich kierunkach, na wszystkich
poziomach i we wszystkich sferach oraz aspektach...
Rozwój wynikający z tego naszego ziemskiego
doświadczenia nie jest i nawet nie może być jednostronny, i wyłącznie
pozytywny... Nie może nawet takim być. Ta rzeczywistość tu i teraz jest
dualistyczna i opiera się na odkrywaniu obu aspektów jednocześnie. Ta
negatywna, czarna, niechciana strona, którą negujemy, odrzucamy, której się
wstydzimy - istnieje. My na siłę uciekamy, boimy się, wypełniamy się poczuciem
winy, przeraża nas nasza własna samoocena i przerasta nas nasza własna surowa
samokrytyka. Chcemy być nieskazitelni i perfekcyjni i tylko takie mieć życie,
przyjaciół, prace, doświadczenia... Nawet z duchowości i rozwoju robimy sobie
grę z "level'ami", etapami do przejścia, komnatami do pokonania,
punktami do nagromadzenia i nagrodami do zdobycia... I ten ciągły lęk o to ile
jeszcze wytrwam, kiedy zdobędę wszystko, kiedy dojdę do końca, kiedy wygram, a
kiedy będzie „GAME OVER”. Końca nie ma. Nie ma nigdy ostatniego level’u. Nikt nigdy
nie wygra. Nikt nie może wygrać bo ta gra ciągle trwa. Jest nieskończona i
wieczna.
Tyle koncentrujemy się na aspekcie
zewnętrznym. Chcemy być PERFEKCYJNI na zewnątrz, a tym samym zapominamy, o dwóch
najistotniejszych sprawach. Po pierwsze ten świat zewnętrzny nigdy nie będzie w
100% pozytywny i perfekcyjny, bo po prostu nie taka jest natura tego wymiaru,
tu wszystko jest 50/50. A po drugie my wszyscy już jesteśmy "perfect"
na poziomie niematerialnym, na poziomie „JAŹNI”. "Źródło Wszystkiego „Co
Jest” jest perfekcyjne i nieograniczone, gdyż zawiera w sobie wszystko i nie ma
końca. Dlatego cechą nadrzędna „Źródła” czy też „Jaźni Kolektywnej” a więc i
nas samych jako elementów składowych tejże samej „Jaźni Zbiorowej” jest
ekspansja we wszystkich kierunkach, na wszystkich poziomach, we wszystkich
wymiarach i aspektach. Gdyby „Źródło” przestało się rozrastać nie byłoby
wieczne i nieograniczone. Miałoby swój początek i koniec. To dzięki naszym
różnorodnym doświadczeniom wspólnie i nieprzerwalnie się rozrastamy, wiec wraz
z naszym wzrostem, rośnie też „Jaźń” i "Źródło
Wszystkiego Co Jest" a więc w tym także wszechświat.
Prawda jest taka, że to wszystko co nas
spotyka, są to tylko DOŚWIADCZENIA... Nie należy ich oceniać, ani wartościować,
ani hierarchizować... To one wszystkie bez wyjątku są bezcenne i wartościowe, bo
napędzają Wszechświat. Ta wbudowana w nas niepochamowana chęć dążenia do
doskonałości (ewolucji), nie powinna ukierunkowana być wyłącznie eksternalnie i
koncentrować się wyłącznie na osiągnieciu pewnego poziomu PERFEKCYJNOŚCI. Tylko
powinna ona być pragnieniem i dążeniem do EKSPANCJI nigdy się nie kończącej,
nieograniczonej, i wiecznej.
Tak więc powinniśmy pozwalać sobie na doświadczanie
„negatywnego kontrastu”, doceniać błędy i nawet czasowe bycie w żałosnym
rozpadzie... Nie po to, aby w tym nieprzerwalnie tkwić, ale po to by móc na tym
wzrastać dalej. Bycie najlepszą wersją samego siebie, nie jest bycie
nieskazitelnym, tylko bycie PRAWDZIWYM.
To doświadczenie, które miałam ostatnio w
swojej rzeczywistości było dziwaczne. Niewątpliwie dało mi innego rodzaju
rozumienie, pełniejsze i bogatsze, bo z zupełnie innej perspektywy. To tak
jakby w moim "High Flying Disc" zabrakło mocy, baterie przestały działać...
i spadłam do „piekła”, i zamarłam tam w bezruchu. Początkowo myślałam, że tam utknę,
zgasnę, osłabnę do reszty. Tak się jednak nie stało. Gdy pozwoliłam temu trwać i
pozwoliłam sobie w tym być, współistnieć, to ten mrok się rozpłynął jak mgła.
Dotarło do mnie, że nie jestem ani zła, ani dobra, tylko jestem PRZESTRZENIĄ,
która trzyma w sobie te dwa aspekty. To tak jakbym była "Yin” i „Yang"
i jednocześnie nie była. Jestem SFERĄ, w której oba aspekty się wydarzają i są
siła napędową ekspansji.
Skąd więc był ten wstyd? Skąd przyszła ta
surowa samoocena? Skąd napłynęły te nękające wyrzuty sumienia? Zupełnie
bezsensowne katowanie samego siebie... To tak jakby się człowiek miał wstydzić
i mieć wyrzuty sumienia z powodu, że oprócz prawej ręki ma również lewą. Nie żyjemy
w wymiarze niematerialnym, bezcielesnym, gdzie istnieje tylko czysta energia
światła, nie zmaterializowana, nie mająca kończyn... My natomiast uparcie
chcemy, by było inaczej, zamiast widzieć rzeczywistość taką jaką jest, chcemy
ją modelować, ulepszać, naprawiać. Żyjąc na ziemi, w wymiarze działającym na
zasadzie kontrastu i dualności nadal upieramy się, że jednak nie-dualności nie
chcemy, i nie będziemy doświadczać. Tak więc postanawiamy odrąbać sobie ową lewa
(niepożądaną) rękę i będziemy udawać, że nigdy jej nie było... A niestety do dźwignięcia
niektórych ciężkich tematów ręce są potrzebne nam obydwie.
Poczucie winy i wstydu oraz brak akceptacji
dualnej natury naszej rzeczywistości znika, gdy człowiek nabiera dystansu do swoich
emocji, myśli i doświadczeń. Przestałam spostrzegać życie jako mękę, walkę ze
sobą, czy też przeciwnościami losu. To życie, to bycie, tu i teraz jest PRZYGODĄ,
PODRÓŻĄ, DOŚWIADCZENIEM. Nasza prawdziwa istota nie jest ograniczona wyłącznie
do obecnego stanu i obecnej rzeczywistości. Nie definiują jej ani żadne
doświadczenia, ani błędy, ani upadki. Nie jestem ani tą przygodą, ani tą
podrożą. Jestem podróżnikiem, który przemieszcza się nieustannie, odkrywa,
zachwyca. Gdy podróż obiera nieprzewidywalny tor wydarzeń, gdy doświadczam
trudności, czy niewygód, gdy słabnę, staram się przetrwać, odpocząć, nabrać sił
a następnie iść dalej. Dlaczego chcę kontynuować tę podróż? Bo kocham podróże!
Bo pcha mnie ciekawość. Intryguje mnie nieznane. Zwabia mnie do siebie
przygoda, możliwość nowych doświadczeń i odkrywanie cudów.
Spokój wewnętrzny, balans i poczucie szczęścia
nie wynikają ze znalezienia sposobu na doświadczanie tylko pozytywnych aspektów
podróży tylko z uzmysłowienia sobie, iż JA NIE JESTEM ani aspektem pozytywnym,
ani negatywnym owej podróży. Jestem odkrywcą, czasem archeologiem, a czasem
pielgrzymem, innym razem urlopowiczem, wędrowcem, może czasem koczownikiem lub
nawet włóczęgą. Obojętnie co się pojawia na mej drodze, to JA jako esencja
siebie samej nigdy się nie zmieniam i zawsze idę dalej. Nawet gdy może się
wydawać mi lub innym, że stoję w miejscu, to ja wiem, że jestem nadal w
podróży.