piątek, 30 września 2016

Zielony posłaniec.

Wczoraj, gdy wracałam z porannego spaceru, wpadłam w głębokie zdziwienie. Nieopodal mojej klatki schodowej, na środku podjazdu dla wózków, stało sobie zielone, duże, owadzie coś. W związku z tym, że nie miałam okularów, zmarszczyłam brwi i pchając spacerówkę, zgadywałam, cóż to może być. Chwilę potem wszystko stało się jasne. Na mojej drodze stała .... modliszka! Nie, no nie wierzę, szeptałam do siebie. Zatrzymałam wózek, pokazałam Młodemu owe cudo natury, sama zaś kucnęłam, przywitać się z tą dostojną przybyszką. Była naprawdę piękna. Jasno zielona, główkę miała w kształcie trójkąta, rozglądała się ciekawie na boki i wykonywała dystyngowane ruchy. Patrzyłam, jak zaczarowana. Po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się spotkać modliszkę. I to przed wejściem do swojej klatki! Czułam, że to dobry znak. Po dość długim wpatrywaniu się w tę owadzią damę, pożegnałam się z nią, ona weszła do ogródka, a ja do domu. Gdy tylko nadarzyła się sposobność, zaczęłam czytać o modliszkach. Okazuje się, że modliszka zwyczajna żyje w południowej Polsce i jest pod ścisłą ochroną. Jeśli chodzi o symbolikę, odbierana jest jako bardzo dobry omen. Dziękuję Ci zatem Wszechświecie, że posyłasz ku mnie swoich posłańców, coby przekazać mi, że wszystko jest na dobrej drodze :) Życie jest pełne niespodzianek!


wtorek, 27 września 2016

Pęd, trzasnięte kolano i śpiąca stopa mego syna. Czyli trochę o tym, co nam mówi ciało ;)

Kruca bomba, że tak zacznę - nie jest łatwo być matką - arystką, z 19 miesięcznym dzieckiem przy cycu. Aaaaa -  i tu dodam, że matką, która w pojedynkę toczy cały swój domowy grajdołek. Mój luby pracuje w rozjazdach (co było naszą wspólną decyzją, więc pretensji nie mam), w związku z czym 3 tygodnie jestem statkiem, sterem i żeglarzem, a tak naprawdę kurą domową, z poczochranymi włosami, poplamionymi tunikami i mnóstwem pomysłów, które siedzą w poczekalni. Wykradam w przeciągu dnia momenty, kiedy mogę dokleić ciąg dalszy do rozpoczętego obrazu, dopisać urywek tekstu do felietonu, naskrobać jakiś rymik, czy naszkicować grafikę. Wygląda to tak, jakbym na raty piekła ciasto, ale takie mam warunki, a uważam, że należy robić tak, jak się na ten moment ma :) 
Jakiś czas temu postanowiłam powrócić na rynek pracy, usystematyzować to, co mogę teraz oferować, edytować swoją stronę, być bardziej aktywna na FB, etc., etc. Do tego doszło prawko, chęć zaangażowania się w inne inicjatywy i .... trach - trzasnęło mi kolano. Prawe. Odezwała się kontuzja sprzed 10 lat, a ja dopiero wczoraj zorientowałam się, że to nie przypadek. Zamiast zastanowić się, cóż za informacja poszła za tą dysfunkcją, ja byłam wściekła. Kuśtykająca i wściekła. Teraz już nie kuśtykam, doszłam do wprawy w nastawianiu kolana, które kilka razy wypada sobie z właściwego dlań miejsca. Ale właśnie wczoraj, kiedy miałam słabszy dzień, kiedy łzy cisnęły się do oczu, zmęczenie dawało o sobie znać, a stres ściskał żołądek, pomyślałam o tym, że powrót tej kontuzji (a powróciła ona w kwietniu), to był szept, a właściwe dość donośny przekaz od mojego ciała: Acha (tak nazywają mnie starzy Przyjaciele), zwolnij. Nie targaj na plerach tylu zobowiązań, nie pospieszaj się, nie przykręcaj śrub. A ja od pół roku pędziłam z rozklekotaną nogą, chwytając wciąż nowe okazje, narzucając sobie więcej i więcej. Basta. Połapałam się, że to nie ten rytm. Zbyt duża ilość zadań, zachwianie balansu pomiędzy wypoczynkiem a działaniem. Tak. Przepraszam więc moje zacne, mądre ciało, że tak późno zrozumiałam. Przepraszam siebie i przypominam sobie, że na ten moment priorytetem jest wychowanie mojego synka. Potem idzie wszystko inne. I gdy tak patrzę na niego, na to, jak po swojemu czyta bajki, jak przygląda się pracownikom na budowie, jak biega za kotem i jak głęboko patrzy mi w oczy, nie żałuję niczego, co czeka w poczekalni. Bo taki, jaki jest teraz już "se ne vrati". Kończę już ten post i idę ucałować jego śpiącą, bosą stopę :)