sobota, 29 października 2016

Zacny gość.

Wracałam właśnie z porannego, rześkiego i dość chłodnego spaceru. Byłam już przed swoim blokiem. Zwolniłam krok, by nasycić oczy kolorami jesieni. Mój Ancymoniusz (czyt. pierworodny i jak dotąd jedyny syn), spokojnie spał w wózku, a ja wzdychałam do pomarańczowych dywanów z liści. Wtem, z wielką siłą i impetem, wtargnęło na chodnik dwóch rudych rzezimieszków. Biegli co tchu, nie zważając na mnie, ani na nic wokoło. Zamarłam w bezruchu, a usta rozdziawiły mi się jak przysłowiowemu karpiowi. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby, nie fakt, że na zadku mieli po sztuce puchatej kity. Jednym słowem, minęły mnie dwa rozpędzone lisy. Byłam zdziwiona, ale nie przestraszona. Pomyślałam sobie, że ta zacna okolica raczy mnie dość osobliwymi spotkaniami (sarny są na porządku dziennym, ale była też i modliszka!). Moja myśl nie zdążyła rozwinąć się w podrzędnie, czy też nadrzędnie złożoną, bo przerwał ją damski, dość przestraszony głos, dochodzący z góry. - "Proszę Pani, proszę Pani" - wołał. Podniosłam głowę i zobaczyłam sąsiadkę, jarającą "szluga" na balkonie. Jej głowa była ubogacona jaskrawozielonymi wałkami, a twarz mieniła się feerią strachów. - "Czy Pani to widziała, czy ja mam omamy?" - dopytywała sąsiadka. Uśmiechnęłam się do niej i potwierdziłam jej obawy, starając się przesłać jak największą dawkę spokoju. Na próżno. Po wymianie kilku zdań, schowała się zlękniona, za  balkonowymi drzwiami. A ja? Ja ucieszyłam się i podziękowałam za to doświadczenie. Choć lisy, a raczej ich symbolika najczęściej kojarzy się pejoratywnie, ja czułam, że jest zgoła inaczej. Po przyjściu do domu, poszukałam w internecie przesłania, jakie niosą ze sobą te piękne zwierzęta. Oto, co znalazłam:

„ (…) lis symbolizuje mądrość naszych instynktów, które nie mogą poddać się prawu rozumu. Kiedy staramy się je na siłę okiełzać, potrafi być przebiegły, a nawet groźny (wściekły lis). Kiedy jednak docenimy je i zintegrujemy z całością psyche, pozwoli nam nie tylko przetrwać trudne sytuacje, ale i przeprowadzi nas przez ciemne rejony naszego istnienia na spotkanie z naszym wewnętrznym bóstwem, z naszym prawdziwym ja.”
Można by tu wzruszyć ramionami i powiedzieć "no i co z tego?", ano to, że od kilku tygodni jestem w temacie zintegrowania więzi pomiędzy: ciałem, rozumem, a duszą, w temacie naszego zwierzęcego instynktu, który przysypujemy lawiną myśli, analiz i interpretacji. W temacie, by zaufać mądrości ciała i pozwalać mu na samoregulację, a nie narzucać nienaturalny rytm... Można by tu jeszcze dużo, co w tym momencie jest we mnie żywe i co jednocześnie rezonuje z powyższym cytatem, ale myślę, że piękna puenta wystarczy. Czytajmy sygnały i informacje, płynące z Wszechświata. Mnie, wczoraj "przyniosły" ją lisy, a Wam? :)




środa, 19 października 2016

A gdyby tak spełnić marzenia?

Cóż za osobliwy czas - myślę sobie, siedząc w kuchni i grzejąc stopy o ciepły kaloryfer. Za oknem ciemność, nade mną przyjemne, nieco przyciemnione światło, a obok spoczywa tomik wierszy Wisławy Szymborskiej. Całość dopełnia parująca jeszcze herbata. Tak, to z pewnością niezwykły czas, a właściwie rok i pod określeniem niezwykłość nie kryje się nic milusińskiego. Bynajmniej! Rok mnie siepie po czerepie, że tak to ujmę. Wypycha najgorsze cechy i biega za mną ze zwierciadłem, ukazując odbicie mało znanej mi osoby. Mało znanej, a jednak z moim licem. No bo, że ja? Ekhm, ekhm, mua? (tak z francuskiego:) Ja jestem ta, która pretensje posiada? Ja, to ta, która ocenia, a nawet oskarża i ta, która miłości do siebie nie ma? I zdrowego poczucia własnej wartości? Można by tak jeszcze trochę, ale nie chodzi o samobiczowanie, ni o ekshibicjonizm cechotwórczy, czy jaki inszy. Doznałam pewnego objawienia na swój temat i trud samoświadomości ciężko mi było przełknąć. Nowe odkrycia dokonywały się z prędkością światła. Boże mój Drogi - nieraz myślałam - dajże mi odsapnąć z miesiąc, ale nic to, coraz szybciej, coraz prędzej obierałam się z iluzji na swój temat. No, mocny ten rok i czuję, że nie bez znaczenia jest to, że to moje ostatnie 30. W sensie, że 39 lat. Dziś było mi wyjątkowo smutno. Pomyślałam, że to moje życie, to tak jakby nie moje. W tym czasie, według moich dawnych marzeń, powinnam podróżować po świecie. A dlaczego tego nie robię? Bo strach zżarł to marzenie i beknął mi sarkastycznie prosto w twarz. No i właściwie coby było, gdybym to pragnienie zrealizowała? Przecież nie zapadłabym się pod ziemię, nie umarłabym i nie nakryła kopytami. Co mogłabym zyskać? Nowe lądy, knieje, bory, ludzi, doświadczenia, wschody i zachody słońca, rozgwieżdżone niebo i zorzę polarną. I co jeszcze? Mam nadzieję, a właściwie postanowienie, że się tego dowiem :) Żadne wymówki, straszaki, pohukiwajki, "ale", nie będę grały pierwszych skrzypiec. A jeśli Wam one zbyt głośno grają, wyłączcie na moment wewnętrzną "fonię" :) Realizacji, nawet tych najbardziej szalonych marzeń życzę.

Joanna - wciąż obierająca się "cebula" :)


niedziela, 9 października 2016

Cierpliwość i upór w dążeniu do celu. Duet potrzebny od zaraz ;)

Ostatnio zastanawiam się, a właściwie jestem zanurzona w odczuwaniu cierpliwości. Bratam się z nią, zapraszam, zachęcam do przyjaźni. Wiele razy, od wielu osób słyszałam, że powinnam, czy muszę być bardziej cierpliwa. "A guzik tam muszę" - myślałam, strosząc wszystkie piórka. Teraz myślę, że ten mój bunt skierowany był bardziej do słów "musisz, powinnaś", aniżeli do samej cierpliwości. Na ten moment natomiast wiem, że nie muszę, ale chcę być cierpliwa, a to już wielka różnica. Brak wspomnianej cierpliwości przejawia/ł się w wielu aspektach mojego życia, ale największym echem odbił się na niwie zawodowej.
Gdzieś po drodze, w podróży po życiowe doświadczenia, uwierzyłam w tzw. "amerykański sen" - wiecie, od pucybuta do milionera i to w pół roku. No i przysłowiowa "dupa" (wybaczcie kolokwializm), ani w pół roku, ani miliona, ani kilku stówek choćby, nie uraczyłam. Biorąc pod uwagę, że wybrałam sobie wolny zawód, będący efektem mojej kreacji, twórczości, usychałam również z tytułu braku zainteresowania osób z zewnątrz. "Kurza twarz"! To wszystko jest bez sensu - niejednokrotnie myślałam. Może czas zaprzestać dzielić się wynikami swojej weny, bo odbiór bliski zeru. A artysta niedostrzeżony, to artysta niespełniony i ... sfrustrowany. Facebookowe lajki wypatrywane były z wielkim pragnieniem. Tak, tak, nie wstydzę się do tego przyznać. Bo lajki te, to był dla mnie dowód na to, że komuś podoba się to co robię, że ktoś docenia, a i może nawet zechce coś kupić. Trochę takie błędne koło. Cała "historyja" uszczuplała mą cierpliwość, tworząc z niej anorektyczkę najwyższych lotów. Gdy świadomość walnęła mnie obuchem w "łeb", otrząsnęłam się, policzyłam wirujące gwiazdki, wzięłam głęboki oddech i rozpoczęłam naukę cierpliwości. Ćwiczę ją w rozmaitych sytuacjach: w długiej kolejce do kasy, w oczekiwaniu na sen dziecka, itepe, itede. Ponadto wywołałam do tablicy upór w dążeniu do celu. Tak więc mam na tapecie całkiem klawy duet. Ahhh, gdyby można go było kupić. Tak, jak większość rzeczy w dzisiejszych czasach. Już, teraz, zaraz, za sekund parę. Rachu - ciachu, szast - prast i ląduje w koszyku. No, ale nie ma tak dobrze. Trza go wyćwiczyć, wypracować, ukochać i zainstalować. Czy wdrażanie w życie tej "dwójki" jest łatwe? - Nie dla mnie. A może jest szybkie? - Eeeee, też nie dla mnie. Ale można? - No pewnie! I tego się moi mili trzymajmy :)


wtorek, 4 października 2016

Gdy słyszę nie, to "robię" nie. Czyli o łączeniu się ze swoimi potrzebami przez pryzmat własnej historii.

Siedzę właśnie w sercu swojego domu - kuchni, od czasu do czasu spoglądam w okno, podziwiając dzisiejszą aurę. Odgłos deszczu koi moje ucho, herbata ziołowa rozluźnia żołądek, Młody śpi, a ja dumam. Rozmyślam o swoich ostatnich, mega ciężkich dniach, tudzież nocach i dociera do mnie, dlaczego były tak trudne. Od dłuższego czasu robiłam wbrew sobie. Wchodziłam w niechciane sytuacje. W środku mówiło mi "nie", a ja z uśmiechem na ustach "robiłam" tak, fundując sobie autodestrukcyjny rollercoaster. Do tego łapanie nowych okazji, realizowanie zleceń, wyjazd, spotkania, sprzątanie, gotowanie i łyk kawy, gdy ciało wołało o sen. Tak się w tym wszystkim zapętliłam, że zapomniałam o tym, że wciąż się "naginam". Parłam do przodu jak taran, mówiąc sobie, że już jutro zabiorę się za odpoczynek. Jutra jednak nie było. Był za to nerw. Najpierw jeden, potem drugi, potem już całe stado. Ścisk żołądka, bezsenność, totalne rozedrganie i strach. I znów nerw, że moje ciało śmie mnie osłabiać i upominać. O losie! A jeszcze niedawno pisałam o kolanie, które trzasło w wyniku brania zbyt dużej ilości spraw, na swe barki. No, ale jak już powyżej wspomniałam, tak się przyzwyczaiłam do przekraczania swoich granic, że łyknęłam to jako swoją rutynę. Subtelne sygnały nie pomagały, jebło, trachło, pozamiatało, nerwy wyszarpało, o depresję się otarło, aż dotarło. Jestem. Wyspana, z myślą, że teraz jest czas na dopieszczanie. Zanim cokolwiek zrobię, pytam siebie, czy aby na pewno tego chcę. Czy chcę dziś pomidorową? No jasne! Czy chcę poczytać? Nie, dziś chcę coś pooglądać i poleżeć na sofie. Tak, to jest zdecydowanie czas na odpoczynek i przeproszenie swojej Duszy za to, że tak narozrabiałam :) Tak więc Kochani łączę się ze swoimi potrzebami, pytam siebie i wsłuchuję w odpowiedzi. I powiem Wam jedno, gdy słyszę nie, to "robię" nie, czego i Wam serdecznie życzę.




Pisanie pozytywnych aspektów, a podnoszenie własnych wibracji.